
Maraton pływacki - 26,4 km. Zurich 4.08.2013
Mówi się, że pływanie to trudny sport... ba... używa się nawet określenia, że gdyby było inaczej to nazywalibyśmy go piłką nożną. Więc jaka jest skala trudności towarzysząca pływakom długodystansowym? Poniżej znajdzecie kompilacje dwóch relacji jednego z najbardziej prestiżowych maratonów pływackich w Europie. Dwóch bo jedna okiem zawodnika, a druga okiem "zawodnika" na łódce asekuracyjnej.
Tadeusz Gołembiewski cz.1
Po zakończonym sezonie, kiedy rozpoczęły się przygotowanie do kolejnych, przyszłorocznych startów, nadszedł czas na refleksje. Przede wszystkim maraton w Zurichu. Poniżej część pierwsza, dotycząca części sportowej:)
Dwa tygodnie przed startem w Zurichu były dla mnie trudne – nie byłem pewien, jak rozegrać temat odpuszczenia i regeneracji przed maratonem. W ostatnim sprawdzianie, w maratonie na Kiekrzu, czułem rosnącą formę, ale także zmęczenie.Ostatecznie końcowy okres odpuściłem bardzo mocno, redukując kilometraż do minimum i odpoczywając od wody. Niestety już kilka dni przed startem wiedziałem, że w moim przypadku ta taktyka nie zda roli - taka forma regeneracji okazała się nie korzystna. Jest to lekcja na przyszłość!
Dzień wyścigu przywitał nas słoneczną pogodą i spokojnym jeziorem. Temperatura wody była bardzo wysoka – ok. 23st C, z tego powodu organizatorzy rekomendowali nie używanie pianek. Asekuracja - Rosiu i Wąski w kajaku, odżywki przygotowane, taktyka omówiona. Byłem gotowy do wyścigu!
Od samego początku znalazłem się w czołówce . Prowadził Australijczyk, w drugiej grupie płynąłem z Irlandczykiem i Włochem. Po ok. 3 km zacząłem systematycznie nad nimi zwiększać przewagę. Co 30 min przerwa na jedzenie - banany, żele i batony ENERVIT, które miałem zapewnione dzięki pomocy Karola Topolewskiego, dystrybutora tych suplementów. Pogoda dopisywała, tempo zgodnie z planem było nieco szybsze niż na wynik 6h 30 min. Wszystko wyglądało jak najbardziej korzystanie.
W połowie dystansu (ok 13km) pogoda diametralnie się zmieniła – ogłoszono alarm burzowy 2go stopnia, zaczęło bardzo mocno wiać i falować (ostrzeżenie dla jednostek znajdujących się na jeziorze. Alarm 1szego stopnia to bezwzględny nakaz opuszczenia wody i zacumowania przy najbliższej przystani). Fale dochodziły do 1m wysokości i uderzały mnie centralnie z przodu. Bardzo mocno utrudniło to pływanie i znacznie zaniżyło tempo pływania.Chłopaki na kajaku też mieli ciężki okres. Przy trudnych warunkach, oprócz pilnowania trasy, czasów karmienia musieli także walczyć z wiatrem i z falami.
Równocześnie z pogorszeniem pogody pechowo odnowiła mi się kontuzja barku. Przez resztę wyścigu walczyłem nie tylko z wodą, ale także z bólem. Kolejny element, który na przyszłość na pewno wezmę pod uwagę podczas przygotowań. Był to także okres, w którym zrozumiałem idee transcendentalności, pod której ideą rozgrywany jest ten maraton:)
Był to bardzo trudny okres, przede wszsytkim dla głowy. Na szczęście dzięki cierpliwości Rosia i Wąskiego, a także wielu "moich" mastersów z CITYZEN, którzy trzymali za mnie kciuki, parłem do przodu. Po ok. 18 km wiatr zaczął cichnąć i fala opadać, a ostatnie 5 km płynąłem już w pełnym słońcu i na spokojnej wodzie - zupełnie jak przy starcie wyścigu.
Ukończyłem zawody na 2 miejscu z czasem 7h 31min. Wolniej niż planowałem, ale z ogromną satysfakcją, że nie poddałem się mimo kontuzji!:) Jestem pierwszym Polakiem, który ukończył maraton pływacki w Zurichu.TD
Adrian Roszak
[...] po dwóch latach ponownie stanąłem nad brzegiem tego samego jeziora... jeszcze raz dano mi szansę towarzyszyć zawodnikowi w bardzo ważnym dla niego wydarzeniu.
Tadeusz chciał przepłynąć dwadzieścia sześć kilometrów z miejscowości Rapperswil, aż do mety znajdującej się w Zurichu. Dzisiaj sobie myślę, że to duża porcja zaufania z jego strony. Przecież prowadziłem kajak z żywnością, mapą i wszystkimi, potrzebnymi do ukończenia tego wydarzenia, gadżetami...
Dla nas wydarzenie zaczęło się kilka dni wcześniej, ale jak każde z nich zaczyna się od przybycia na miejsce. Rapperswil to niewielkie, ale doskonale usytuowane miasteczko po drugiej stronie jeziora, które stało się celem Tadeusza. W otoczeniu gór, osadzone w spokojnym klimacie nadawało by się na, potrzebny czasem, okres wyciszenia.
Wieczorem zwiedziliśmy centrum miasteczka odwiedzając też miejsce startu 4. sierpnia. Kolejne dni spędziliśmy na leniwym bujaniu się po okolicach i rozmowach.Z dnia na dzień Tadeusz coraz bardziej czuł zdenerwowanie związane ze startem.
Mieliśmy już od dawna zaplanowane żywienie, ale warto było sobie to jeszcze powtórzyć (lub może nawet zapisać?). Żele, batony energetyczne z firmy Enervit oraz banany... z Hiszpani? To wszystko, na zmianę, miałem mu wydawać co około czterdzieści minut. Do tego obowiązkowo woda i napoje izotoniczne. Poziom glikogenu spada z każdą minutą wysiłku a doprowadzenie do głodu oznaczało by, że energii nie ma - czyli tzw. "stary, za późno, dalej już nie popłyniemy" - stąd ta systematyczność. W tej kwestii byłem kapitanem bo spodziewaliśmy się, że po kilku godzinach solidnego pływania umysł Tadka będzie chciał "mówić" po swojemu.
Dzień startu przywitał nas ciepłą pogodą. Kajak szykowaliśmy jeszcze w otoczeniu kończącej się nocy, ale szybko zszedłem na wodę wraz z załogantem Wąskim. W kajaku było nas dwóch. Około piętnastu minut przed ruszeniem zawodników byliśmy na trasie. Pierwsze sześć kilometrów do cypla było dosłownie "proste". Początkowo pływacy na pozycjach 2-4 poruszali się obok siebie, wśród nich był też Tadeusz, za chwilę jednak samotnie wyforsował się na drugą lokatę i na niej płynął, ąż do dwudziestego drugiego kilometra.
Do promu, znajdującego się na około piętnastym kilometrze, wyścig przebiegał bez więszych przygód. Z ręki na rękę, z wiosła na wiosło... Od początku przepowiadałem, że wszystko zacznie się właśnie za promem. Problem z barkiem stał się pierwszą przeszkodą do pokanania - wydaje mi się, że było to następstwem zbyt małej ilości długich treningów w ciągu ostatnich kilku tygodni. Gdyby tylko organizm zawodnika był głównym celem do ogarnięcia wyścigi tego typu były by zbyt proste. Tak było i teraz - nad jeziorem zebrały się ciemne chmury, a klimat stał się mroczny niczym nadejście Buki - muminkowej zmory z mojego dzieciństwa... mocny wiatr, wysoka fala, która utrudniała nawet wiosłowanie na kajaku, do tego pomarańczowe błyskotki na brzegu ostrzegające przed sztormem - sztorm na jeziorze - nie ma żartów.
Ponad godzinne pływanie w takich warunkach potrafi dać wycisk, po tej przeprawie nastrój wszystkim delikatnie zelżał i z każdym następnym kilometrem nie było ciekawiej. Najbardziej z tego wyścigu zapamiętam jeden z kościołów wyznaczających kilometraż. Według mapy znajdował się on na niespełna dwudziestym drugim kilometrze, w momencie kiedy go zobaczyłem byliśmy w okolicach dziewiętnastego kilometra i wydawało mi się, że miniemy raz-dwa.
Nic bardziej mylnego. Miałem, ten budynek, w zasięgu wzroku przez prawie półtorej godziny a dodatkowo zdawało mi się, że on się porusza w tym samym kierunku co my... wyścig zaczął się dłużyć...
Przez kolejnych kilkadziesiąt minut tempo pływania cały czas spadało, aż stało się naprawdę wolne. Ku mojemu zdziwieniu za plecami pojawili się goniący nas zawodnicy... i tak gonili i gonili, aż nas przegonili... spadliśmy na czwarte miejsce.
Chmury się rozpłynęły i wyszło słońce - temperatura wzrosła i mocno grzała w głowę. Na szczęście mam już doświadczenie z asekurowaniem pływaków długodystansowych. Jedzenie, woda, czasem kawa lub coca-cola są tak samo ważnym wyposażeniem łodzi, jak posiłku przygotowane dla zawodnika. Krótkie ubranie, bluza a zdarza się, że i pianka to odzież, którą należy ze sobą lub na siebie zabrać.
Sześć godzin wiosłowania i zauważyliśmy metę...Teraz trasa była już prosta, choć nie dla płynącego Tadeusza. Zmęczenie fizyczne, bolący bark, który po każdej przerwie na posiłek, potrzebował kilku chwil na ponowne rozruszanie się i bądź co bądź wizja brzegu, który wcale nie chciał się przybliżać to naprawdę demotywujące czynniki.
Zawodnik po naszej prawej stronie chyba przedwcześnie rozpoczął finisz, co prawda poruszał się przed z nami przez ostatnie dwa kilometry ale tym razem to jego tempo drastycznie spadło... jeśli my prawie staliśmy w miejscu... to on musiał się cofać...
Dyskomfort w jakim się znaleźliśmy doprowadził także do kilku niewielkich spięć w komunikacji z prowadzonym przez nas zawodnikiem.7h 31min później...Czas bez dotknięcia brzegu podczas całego wyścigu to na pewno jakiś nowy rekord Tadeusza, mój na kajaku chyba też.
Wśród solo-swimmers without wetsuit Tadek uplasował się na drugiej pozycji, a trzeciej bezwzględnie. Jego mina po zawodach nie wyglądała na zadowoloną - koszty musiały być przeolbrzymie.
W prezencie od wszechświata dostaliśmy dwa nieplanowane dni w Zurichu. Mieliśmy zatem okazję usiąść wieczorem przy piwie i sporej pizzy, aby omówić to co się tego dnia wydarzyło.
Świetny czas...
Tadeusz Gołembiewski cz.2
W każdych zawodach chodzi o rywalizację. Niezależnie czy z innymi czy z samym sobą. Czasami walczymy zaciekle, do ostatniej kropli krwi, a czasami rywalizacja ma zdecydowanie spokojniejszy charakter i sprowadza się do towarzyskiego współzawodnictwa.
Jednak poza tym elementem, który jest najważniejszym elementem zawodów, istnieje także druga część - czyli wszystko to co dzieje się poza zawodami, znajomi, przyjaciele, nowe miejsca, nawe doświadczenia...
Podczas wyjazdu do Zurichu towarzyszyła mi fantastyczna grupa przyjaciół, która sprawiła, że wyjazd miał drugie, niepowtarzalne oblicze. Rosiu, Wąski, Konrad, Tomek i Basia stworzyli grupę, z która chciało się przebywać. Rozbawiali mnie swoim poczuciem humoru, wspierali w kryzysowych chwilach, a swoją cierpliwością i luzem sprawili, że mogłem poczuć się komfortowo mimo czekającego mnie startu.
W Zurichu spotkałem się także ze znajomymi sprzed lat, którzy obecnie mieszkają na stałe w Szwajcarii - Konradem i Agnieszką. Dzięki ich opiece poznaliśmy Zurich z innej strony (nie tej z przewodników;P). W momencie kiedy seria niefortunnych zdarzeń zmusiła nas do nadprogramowego pozostania na obczyźnie dodatkowe dni, zaoferowali bezinteresowną pomoc. Przygarnęli pod dach. Nakarmili. A nawet zoferowali polskie, zimne piwo!!:)
W Polsce było także kilka osób, bez których wsparcia nie udało by się moje przedsięwzięcie. Ania i Tomek Lorenc z hotelu Kaskada w Poznaniu, wypożyczyli nam swojego busa. Dzięki temu wszyscy zmieściliśmy się do jednego pojazdu, który był świadkiem licznych dyskusji (od tematów błahych przez prozaicznych po poważne filozoficzno - egzystencjalne:).
Karol Topolewski, który wiedząc z czym wiąże się ekstremalny wysiłek fizyczny związany ze startem w zawodach, bez chwili zawahania wspomógł mnie odżywkami ENERVT, które utrzymywały moje zasoby energetyczne na odpowiednim poziomie przez cały wyścig. Magda Bobryk, która przygotowała logo TadGo Team, dzięki czemu wyróżnialiśmy się wszędzietam, gdzie się pojawialiśmy.
Wyjazd okazał się najlepszym wyjazdem wakacji. Gdyby nie mój team, sukces byłby niepełny!
Aha.. Motto wyjazdu brzmiało "Zawsze rób w życiu to co chcesz", a dzięki Ani nabrało ono nawet melodii!!:)


Chcesz więcej?
